drukuj

Znaj sąsiada swego, bo on zna ciebie lepiej

„Prywatność to jeden z największych wynalazków cywilizacji. Mamy prawo do swoich tajemnic. Do swoich klęsk i bólów, nie tylko sukcesów”. Autor tych słów – Zbigniew Mikołejko – zdaje się wyrażać oczywistą oczywistość. Zupełnie jakby prywatność była, jest i miała pozostać nienaruszalną częścią życia człowieka. Dlaczego więc nazywa ją wynalazkiem, a nie odkryciem? Czyżby kiedyś istniał świat bez niej, a sąsiedzi, z czarnej komedii Brühla, nie mieli przed sobą żadnych tajemnic?

Pamiętnik – to chyba najlepszy przykład prywatności w namacalnej postaci. Prowadzą go ludzie – niezależnie od wieku, profesji, czy koloru skóry. Forma też bywa różna, niekiedy to tradycyjny notatnik, czasami ten ukryty w smartfonie, a kiedy indziej dyktafon. Nie zmienia się jedno – przeznaczenie. To miejsce, któremu pozwalamy poznać prawdę o nas, tzw. myślodsiewnia (puszczam oko w stronę fanów Harry'ego Pottera).

Prywatność to przestrzeń, w której możemy być sobą bez konsekwencji. Nie musimy się bać, że nasze zachowanie zostanie poddane ocenie, decyzje podważone, a słowa skrytykowane. To miejsce, w którym nie jesteśmy zobowiązani do wymuszonego przywoływania na twarz uśmiechu, kiedy wcale nie mamy na niego ochoty. Rzeczywistość, do której zapraszamy tylko tych, których naprawdę chcemy zobaczyć. W takim razie, co z nieproszonymi gośćmi, którzy chcą wtargnąć do naszej bezpiecznej przystani?

Taką sytuację pokazuje film Jedenaste: znaj sąsiada swego w reżyserii Daniela Brühla. Pewnie w każdym domu zdarzają się „rozmowy przy otwartym oknie”. Raz w nich uczestniczymy, a czasami znajdujemy się po drugiej stronie, czyli mimochodem je słyszymy, przechodząc obok. Trudno nie usłyszeć podniesionego głosu sąsiada, kiedy mieszka się w kamienicy, a jego kuchnię dzieli tylko ściana od twojego salonu. Jednak, czy to jest powód, aby przekroczyć niewidzialną granicę pomiędzy przypadkowym usłyszeniem, a celowym nasłuchiwaniem?

Bohater filmu decyduje się ją przekroczyć. Nasłuchuje, bo chce się dowiedzieć. Nagle okazuje się, że wie o swoim sąsiedzie, jego rodzinie i planach więcej, niż sam podsłuchiwany, bo w końcu tamten często wyjeżdża, a życie toczy się w jego domu nawet wtedy, kiedy jego tam nie ma. Stalking, wścibskość, czy chęć zmieniania czyjegoś życia na lepsze – a może to już jedno i to samo, bo granica zaciera się w tak szalonym tempie? Jaką rolę we wkraczaniu w czyjąś prywatność odgrywają intencje? Może chcemy po prostu komuś pomóc i ostrzec go przed popełnieniem naszego błędu sprzed lat. Tylko, czy mamy do tego prawo, kiedy granicę bezpiecznej przystani przekroczyliśmy wbrew woli jej właściciela?

Ważną kwestią jest tożsamość obu sąsiadów – bohaterów tej czarnej komedii. Jeden z nich jest aktorem, a drugi obsługuje nocną infolinię banku. To ten drugi – zgodnie z intuicją, jaką podpowiadają nam stereotypy – obserwuje życie znanego artysty, podczas gdy jego sąsiad nawet nie rozpoznaje go w kawiarni. W taką – przesiąkniętą stereotypami – rzeczywistość zagłębia nas Brühl. Doprowadza do konfrontacji świata gwiazd, celebrytów, którzy są nazywani „mistrzami”, a ich życia uważane za idealne ze światem ludzi starszego pokolenia, o ciężkim bagażu doświadczeń, którzy nierzadko zostali zmuszeni do egzystencji na nie swoich warunkach.

Zatem, kto ma gorzej? Ten, którego życie jest obiektem zainteresowania, czy ten, który się tym życiem interesuje? Niby dwa różne światy, a tak naprawdę przedstawiają lustrzane odbicie, tyle że w krzywym zwierciadle. To, że widzimy kogoś na szklanym ekranie przez dwie godziny, a może więcej – kiedy występuje w serialu, nie stanowi dla nas zaproszenia do jego domu. Myślę, że to oczywiste, a jednak… Jeżeli celebryta zasypuje internet zdjęciami i filmikami swoich dzieci stawiających pierwsze kroki, posiłków, które spożywa, wystroju kuchni, a dodatkowo informuje, kiedy idzie do dentysty i gdzie zamierza pojechać na wakacje… można by jeszcze długo wymieniać – to, czy sam siebie nie odziera z prywatności? Swoją drogą, można odnieść wrażenie, że to słowo zaczyna się wręcz sakralizować. Możemy przeczytać dziesiątki wpisów, w których padają słowa: „uszanujcie naszą prywatność” – jako coś najcenniejszego. Czy osoba, która dzieli się swoim życiem dobrowolnie i z takimi detalami, może jednocześnie narzekać na brak prywatności i nie być przy tym oskarżana o hipokryzję?

Oczywiście każdy medal ma dwie strony. Mamy prawo zarówno do strzeżenia swoich tajemnic, jak i do upubliczniania ich. W końcu to od nas zależy, jak dysponujemy swoją prywatnością. W naszych rękach jest również to, czy szanujemy prawo innych do tej osobistej przestrzeni. Granica pomiędzy udzieleniem dobrej rady, a fizyczną ingerencją w czyjeś życie powinna zostać wyraźnie zarysowana.

W minionym świecie, w którym nie było jeszcze mowy o renesansowym humanizmie, a nadrzędnym celem życia człowieka była służba sile wyższej – prywatność nie była oczywistością. Człowiek najpierw musiał ją wynaleźć, potem stworzyć tę przestrzeń dla siebie, następnie o nią zawalczyć, kiedy do jego domu – bez pukania, za to wyważając drzwi – wkraczali uzbrojeni obcy i rościli sobie prawo do poznawania jego tajemnic. A co musi robić teraz, żeby jej nie stracić? Dziś każdy z nas może przeczytać niezwykle osobiste listy Witkacego, które pisał do żony, nie wyobrażając sobie, że ktokolwiek inny pozna ich treść… Czytamy je dlatego, że stanowią wartość literacką, czy może interesuje nas, jakie tajemnice znanego pisarza ujawniają?

Dochodzimy do momentu, w którym ­­– zainspirowani puentą jednego z filmowych sąsiadów: „Właśnie dlatego tacy jak wy nie zrozumieją takich jak my” – zostajemy sam na sam ze wzburzonym oceanem myśli. Chcielibyśmy obrać tę właściwą stronę, tyle że, czy którakolwiek z nich taka jest? To, co widzimy, zależy od perspektywy, z której zechcemy spojrzeć. Kiedy zerkniemy przez ramię sąsiada, może okazać się, że to, co on widzi z tamtego miejsca – nam również się spodoba lub nas także odrzuci.

Klaudia Mirczak