drukuj

Język duszy

Taniec nie tylko się widzi, ale i czuje. Mandala Performance Festival zaprasza spragnionych wrażeń na spotkanie z jego współczesną i wciąż tajemniczą odmianą, która przyciąga i odrzuca równocześnie. Każdy kilkunastominutowy pokaz otwiera – z początku wewnętrzną, a z czasem interpersonalną – dyskusję dotyczącą nieprzewidywalności wszystkiego, co nas otacza.

Obserwując i podziwiając tańczących ludzi, można wysnuć wniosek, że taniec to język, któremu nikt nie przypisał słów, a co za tym idzie, nie stworzył żadnego słownika, który mógłby ułatwić jego interpretację. Po uczestnictwie w czterech pokazach tańca współczesnego w ramach 16 edycji Mandala Performance Festiwalu we wrocławskim Centrum na Przedmieściu, nie sposób nie zgodzić się ze słowami Marty Graham (amerykańskiej tancerki i choreografki, uważanej za prekursorkę tej dziedziny): Taniec jest ukrytym językiem duszy. Twórcy wydarzenia zapraszają nas na spotkanie na granicy między tradycją a nowoczesnością, gdzie leży, przez wielu nieodkryta, sztuka tańca współczesnego – pełnego osobistych, odważnych interpretacji rzeczywistości, reakcji na procesy społeczne, drzemiących w człowieku emocji, które są tak trudne, że nie możemy albo nie potrafimy ujawnić ich w inny, bardziej oczywisty sposób.

W wydarzeniu wzięli udział nie tylko polscy twórcy, ale i goście zza zachodniej granicy w ramach Niemieckiej Sceny Tańca. To zestawienie percepcji ludzi o różnych korzeniach, wierzeniach, narodowościach pokazuje, jak przy tym wszystkim co nas dzieli, jesteśmy podobni.

Artyści udowodnili, że taniec ma zapach – taki, którym chcemy być otoczeni jak najdłużej i taki, o którym chcemy zapomnieć, smak – gorzki, słodki, słony, a niekiedy okrutnie ostry, strukturę – czasami szorstką, kiedy indziej aksamitnie gładką. Bywa niewygodny, kiedy dotyka naszych ran – nawet tych już, wydawałoby się, zabliźnionych. Kiedy zmusza do skonfrontowania z prawdą, której istnienia, dla własnej wygody i spokoju ducha, nie dopuszczaliśmy do świadomości. Jest przejmujący i nie pozwala przejść obok siebie obojętnie, nie ważne czy wywołuje w nas radość, wzruszenie, złość, rozczarowanie, czy żal – sprawia, że czujemy. Cztery pokazy, cztery różne tańczące osoby, widownia, ciemna, kameralna sala…

Michał Przybyła, „This thing inside me is a rickety bridge of impossible crossing”

Publiczność przywitała ciemność i kompletna cisza, która, dopiero po dłuższym czasie, ustąpiła miejsca muzyce. Na scenie pojawił się półnagi mężczyzna. Szedł pewnym krokiem, ze schyloną głową, w stronę widowni. W pewnym momencie można było odnieść niepokojące wrażenie, że wcale nie zamierza się zatrzymać. On jednak zrobił to. Odwrócił się, w dalszym ciągu nie pozwalając nam ujrzeć swojej twarzy. Rozpoczął przejmującą podróż, która zarazem oddalała i przybliżała go do zgromadzonych. Powoli, w ciszy, przemieszczał się na drugi koniec sali. Widać było tylko stopniowo napinające się na jego barkach mięśnie, kiedy wykonywał powolne ruchy. Wyglądał, jakby kogoś odpychał, a już sekundę później tak, jakby to on był odpychany. Interpretacja jest uzależniona tylko i wyłącznie od nas – obserwujących. Przez pierwszą część performensu ani razu nie widać było oczu tancerza. Oczu, które przecież uważa się za zwierciadło duszy. Nikt nie miał pewności, jakie są intencje artysty. To zmuszało do refleksji nad tym, co czujemy, obserwując ten spektakl, a co może powinniśmy czuć.

Eliza Hołubowska, „Umbra”

Jak powiedzieć coś nie używając słów? Zatańczyć. Ten pokaz spowodował, że można było usłyszeć przejmujący krzyk, równocześnie mając świadomość, że tancerka ani razu nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Artystka rozpoczęła spektakl, stojąc pośrodku koła stworzonego ze światła reflektora. Można było utożsamić je z bezpiecznym miejscem, w którym człowieka otaczają jego dobrze znane schematy i wygodna rutyna. Opuszczenie tej strefy natychmiastowo powodowało niespodziewane zwroty akcji, niepokój, przyspieszony oddech, rozkojarzone spojrzenie, rozedrgane, niekontrolowane ruchy, dlatego też tancerka za każdym razem powracała do bezpiecznego miejsca. W miarę upływu czasu, jej postawa zaczęła jednak ulegać zmianie. Geometryczna, stworzona ze sztywnego materiału i malująca na ścianach cienie spódniczka, która wyróżniała strój kobiety, w pewnym momencie została przez nią rozerwana. Czy to była chęć uwolnienia się od schematów? Nawet jeśli, to już chwilę później nastąpiła próba włożenia jej na nowo. Dalsza część performensu została naznaczona gargantuiczną walką samej ze sobą o to, żeby nie założyć jej po raz kolejny. Udało się? W pewnym momencie tancerka, poruszając się w rytm żwawej melodii, zaczęła zakładać na siebie fartuch z podobizną męskiej sylwetki. Czyżby, będąc kobietą, nie mogła zdobyć się na taką odwagę i siłę, myśląc, że przeobrażenie się w umięśnionego mężczyznę, pozbawi ją dotychczasowego strachu? Jednak równie szybko porzuciła ten pomysł, a spódnica w finale pokazu zdobiła już nie jej biodra, a szyję – stając się kołnierzem, przywodzącym na myśl ten ortopedyczny.

Iga Szczepańska-Gieracha, „Connected objects”

Trzeci spektakl przebiegł pod znakiem odgłosów przywodzących na myśl szum wodospadu, kapanie wody z niedokręconego kranu, wzburzone fale na nadmorskiej a może oceanicznej plaży, przebijanie kamieniem nieskazitelnej tafli jeziora oraz współgrającego z dźwiękami – błękitu bluzki tancerki. Dziewczyna poruszała się w sposób harmonijny i wydawała się koić rozedrgane nerwy widowni. Sprawiała wrażenie, jakby ­– za pomocą zmysłowych ruchów swojego ciała – łączyła w tańcu cztery żywioły. Można było usłyszeć jej niemy, pocieszający komunikat: wszystko jest na swoim miejscu. Dostrzegaj, doceniaj, a przede wszystkim – nie lekceważ tych mocy, które są esencją świata.

Antonia Steffens, „An Attende”

Niemiecka artystka – w intrygującym stroju, którego część stanowiła rozdarta, różnokolorowa bluzka związana na plecach licznymi węzłami – zaprezentowała tego wieczoru pokaz zdecydowanie najbardziej wielowarstwowy, który – co istotne – powstał w trakcie pandemii. Kiedy publiczność weszła do sali po przerwie, krzesła były ustawione już nie tylko z jednej strony, a wokół sceny, na której czekały rekwizyty – przedmioty, które spokojnie uznać można było za dziwaczne, tj. cegły, uszkodzone materace, ususzone rośliny. Zaczęło się od ciszy – zakłócanej odgłosami lustrzanki zachłannego fotografa – za sprawą której w każdym powstałym szmerze, głośniejszym oddechu, czy kaszlnięciu mimowolnie uczestniczyli wszyscy zebrani. W trakcie spektaklu obiekty w tajemniczy sposób w wyobraźni tancerki przeobrażały się w inne przedmioty, doprowadzając do tego, że artystka tańczyła, trzymając w ramionach wazon, jakby był jej partnerem, a później w przypływie emocji, energicznie podrzucała materac, który mógłby być… wszystkim. Pamiętając o okolicznościach towarzyszących tworzeniu choreografii, można było utożsamiać zachowania tancerki ze swego rodzaju popadaniem w obłęd, będąc zamkniętym w czterech ścianach. Punktem kulminacyjnym performensu było pojawienie się tajemniczego głosu, który najpierw zapytał, jak na imię ma bohaterka, później, co takiego teraz robi, na co ona bez wahania odpowiedziała: I’m dancing. Następnie, tworząc atmosferę narastającego niepokoju, zmuszał, aby tym razem wypowiedziała jego imię: Say my name. Say my name. Say it. Głos mógł być wszystkim, czego wolimy nie nazywać, bo wiemy, że wtedy stałoby się niejako prawdą, nie można byłoby już udawać, że nie istnieje, a trzeba byłoby się z tym mierzyć, walczyć, a może pogodzić. W finale pokazu tancerka zaczęła rozpaczliwie dusić się, zakrywając swoją twarz jednym z materaców.

Mimo że każdy z tych pokazów diametralnie różnił się od reszty, połączył je brak jednej, właściwej interpretacji. To, co w nich dostrzegliśmy, zależało tylko i wyłącznie od naszego nastawienia, punktu widzenia oraz doświadczeń. Rozstawione na podłodze – i sprawiające wrażenie przypadkowych – przedmioty, mogą pozostawić niesmak, a nawet oburzenie: jaka to sztuka, skoro sprawia wrażenie tak niechlujnej, nieprzygotowanej, niedopieszczonej, a w dodatku czujemy się w obliczu ciszy, którą operuje – niekomfortowo. To, czy zobaczymy w tańcu współczesnym piękno, czy może brzydotę – zależy od nas. Jedno jest pewne, warto tego doświadczyć i obserwować swoje reakcje. Mandala Performance Festival tworzy przestrzeń, gdzie można skonfrontować się ze zmianami, które – czy tego chcemy, czy też nie – zachodzą. Tym bardziej, jeżeli należysz do miłośników tradycji i renesansowego piękna – warto posłuchać, co ma do powiedzenia współczesność w dialogu z przeszłością.

Fryderyk Nietzsche napisał: Powinniśmy rozważyć każdy stracony dzień, w którym choć raz nie tańczyliśmy. Może właśnie to jest technika, której wielu z nas brakuje, sposób, w jaki możemy wreszcie uwolnić się, oczyścić ze skrywanych, skumulowanych emocji. Możemy wyrazić, co czujemy tak naprawdę, bo przecież nie wszystko jesteśmy w stanie opisać słowami, jak wieloznaczeniowe by one nie były.

Klaudia Mirczak