Nieostrość. Przypadek Lewartowskiego - relacja Joanny Bakoń
Kilka słów o mistycznym komunizmie, topografii pamięci, wybiórczej selekcji bohaterów obecnej władzy, symbolicznych żółtych kwiatach i budowaniu nowej narracji historycznej.
Rok 2018 był bardzo ważny dla Polski. 19 kwietnia ma miejsce 75. rocznica powstania w getcie warszawskim. Cała stolica – a w szczególności nieduży kwartał na styku Śródmieścia, Woli i Żoliborza, zwany Muranowem – rozkwita promienną żółcią papierowych żonkili, które mieszkańcy dumnie noszą na połach kurtek. Rozdają je wolontariusze oddelegowani przez Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, a coroczne hasło Akcji „Żonkile”, która odbywa się już po raz szósty brzmi: „Łączy nas pamięć”. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, owa pamięć jest różnorako rozumiana i respektowana.
Tego dnia centrum miasta przenosi się pod pomnik Bohaterów Getta autorstwa Natana Rapaporta, pod którym z samego rana rozpoczynają się obchody rocznicy. Majestatyczne sylwetki bojowników zostają powoli przysłonięte ogromem wiązanek, składanych przez przedstawicieli najrozmaitszych organizacji kulturowych, społecznych czy politycznych. Zjawia się zarówno władza państwowa z prezydentem na czele, jak i opozycja, ale wiele osób ma nadzieję, że w obliczu tak istotnej kwestii, jak upamiętnienie ofiar nazizmu oraz ich heroicznej walki o godną śmierć, światopoglądowe niuanse zejdą na dalszy plan. To bardzo ważny rok dla Polski; tym bardziej, że nie tak dawno projekt nowelizacji ustawy o IPN wywołał niemały skandal, który odbił się na stosunkach polsko-izraelskich i po obu stronach odezwały się radykalne, kontrowersyjne głosy. Tego dnia mówimy o rzeczach, które łączą – o 1000 latach żydowskiej historii na ziemiach Polski, o braterstwie obu narodów, o wspólnym polsko-żydowskim męczeństwie podczas II wojny światowej. Powtarzamy z uporem słowa Marka Edelmana, który zwykł mówić, że nienawiść jest prosta, a miłość wymaga wysiłku i poświęcenia. Co więcej, po raz pierwszy jego postać towarzyszy nam w przestrzeni miejskiej; po latach starań ze strony różnych środowisk, ostatni przywódca powstania w getcie warszawskim został upamiętniony jako patron jednej ulic dawnego getta, gdzie żył i walczył. Atmosfera jest podniosła, a jedynym mankamentem, niemal niezauważalnym dla niewprawnego oka jest pewna niekonsekwencja w nazewnictwie nowo ochrzczonej ulicy, gdzie miejscami wstydliwie wychyla się nazwisko poprzedniego patrona, Józefa Lewartowskiego.
Kim był niesławny Lewartowski i czemu usunięto go z widoku? Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Aron Josł Finkelstein i takim posługiwał się jako uczeń gimnazjum w Bielsku Podlaskim, skąd pochodziła jego uboga rzemieślnicza rodzina i gdzie mieszkał wraz z rodzicami oraz jedenaściorgiem rodzeństwa. W wieku dwudziestu trzech lat dołączył do Żydowskiej Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej „Poalej Syjon” - warto zauważyć, że wiele późniejszych polityków Izraela rozpoczynało karierę polityczną w podobny sposób, jak chociażby pierwszy prezydent kraju, Dawid Ben Gurion. Niedługo potem młody Józef złączył się z lewicową frakcją partii oraz współorganizował akcję wcielenia jej do Komunistycznej Partii Robotniczej Polski. Dalsze lata to bogata działalność partyjna i propagandowa, obejmująca zarówno zjazdy i konferencje, jak i organizacja Żydowskiej Spółdzielni Wydawniczej „Życie”. Zważywszy na realia II RP, nie jest żadnym zaskoczeniem, iż w 1926 r. Lewartowski został aresztowany i skazany za działalność antypaństwową na trzy lata więzienia. Nawet tam wykorzystał swoje zdolności przywódcze i logistyczne – aktywnie działał w komunie więziennej, pomógł zorganizować ucieczkę więźniów politycznych. Po wyjściu na wolność udał się do Moskwy, gdzie kontynuował działalność w Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii.
Taka biografia mogłaby być udziałem wielu osób o żydowskim pochodzeniu; nie od dziś wiadomo, że lwią część siły napędzającej socjalistyczne czy marksistowskie organizacje stanowiła uboga żydowską młodzież z klasy robotniczej. Dlatego wedle licznych głosów, podnoszonych głównie wśród środowisk prawicowych nie są to postaci godne upamiętnienia czy prezentowania w przestrzeni miejskiej z powodu ciężkiej powojennej historii Polski Ludowej. W świetle uchwalonej 1 kwietnia 2016 r. ustawy o dekomunizacji ich skargi oraz żądania zyskują moc sprawczą i zaczynają być egzekwowane. Poczynając od przemianowania Alei Armii Ludowej na Lecha Kaczyńskiego, do wciąż gorąco dyskutowanego przypadku ulicy Dąbrowszczaków, Warszawa powoli przekształca się w inne miasto o zgoła innej narracji niż ta, która trwała ostatnie dekady. Litera prawa dopadła i samego Józefa Lewartowskiego – w 2007 r. Zespół Nazewnictwa Miejskiego umieśnił ulicę pod jego patronatem na liście do dekomunizacji, a niedługo później w 2016 r. warszawski radny PiS Maciej Wyrzykowski usunął z kamienicy przy ulicy Ogrodowej 10/26 tablicę upamiętniającą czas, kiedy Lewartowski w niej mieszkał. Ostatecznie 9 listopada 2017 r. ulica została nazwana imieniem Marka Edelmana, który podobnie jak poprzedni patron był lewicowym żydowskim działaczem społecznym i politycznym. Istnieje tylko jeden malutki szkopuł – życie i działalność Lewartowskiego nie dają wedle ustawy o dekomunizacji żadnych podstaw, by usuwać jego nazwisko z przestrzeni publicznej:
2.
Za propagujące komunizm uważa się także nazwy odwołujące się do osób,
organizacji, wydarzeń lub dat symbolizujących represyjny, autorytarny i
niesuwerenny system władzy w Polsce w latach 1944–1989.
- Ustawa z dnia 1 kwietnia 2016 r. o zakazie propagowania komunizmu lub innego
ustroju totalitarnego przez nazwy jednostek organizacyjnych, jednostek pomocy
gminy, budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej oraz pomniki, tekst
jednolity (Dz.U.2016 poz. 744)
Lewartowski nie mógł symbolizować represyjnego, autorytarnego i niesuwerennego systemu władzy w Polsce w latach 1944-1989 z bardzo prostej przyczyny: zginął na terenie warszawskiego getta w sierpniu 1942 r. zastrzelony przez gestapo. A zanim do tego doszło, rozegrała się tam fascynująca historia. Do Warszawy wrócił z początkiem wojny, by wziąć udział w obronie miasta, a w 1941 r. trafił do getta z misją zorganizowania tamtejszych grup bojowych. W tamtych dniach podzielone i antagonistyczne żydowskie podziemie nie było w stanie przezwyciężyć różnic ideowych, by razem stanąć do walki z okupantem. Dokonał tego Lewartowski; w efekcie jego starań w marcu 1942 r. powstał Blok Antyfaszystowski z Organizacją Bojową. Nie ograniczał swojej działalności do jedynie partyjnej; współpracował z instytucjami samopomocy, takimi jak Centrala Towarzystw Opieki nad Sierotami. Podczas Wielkiej Akcji, wskutek której 265 tysięcy Żydów zostało wywiezionych do obozu zagłady w Treblince, nawoływał do czynnej samoobrony. Bez niego powstanie w getcie warszawskim nigdy nie miałoby miejsca. Pokłosiem jego pracy była mobilizacja Żydowskiej Organizacji Bojowej, zorganizowana akcja zbrojna w Warszawie oraz późniejsze powstanie w getcie białostockim.
Można wpaść w lekki dysonans. Czy udział w obronie Warszawy nie jest uznawany za patriotyczny akt godny pochwały? Czy rezygnacja z ukrycia i dobrowolne przeniesienie się do getta, przy pełnej świadomości rozgrywającej się tam tragedii nie jest dowodem odwagi? I w końcu, czy propagowanie dialogu i przekraczanie niezgodności światopoglądowych w imię dobra ogółu nie jest dziś fundamentem pokojowej koegzystencji; zdolnością, którą wszyscy powinniśmy nabyć? Te i wiele innych pytań pociąga za sobą obserwacja zmian zachodzących na tablicach warszawskiego Muranowa. Bynajmniej nie jest to sytuacja odosobniona – bliźniaczy los spotkał ulicę Fondamińskiego, który to został następcą Lewartowskiego na stanowisku sekretarza Komitetu Dzielnicy Polskiej Partii Robotniczej. Choć miał możliwość przedostania się na aryjską stronę, zrezygnował z niej, zamiast tego wykorzystał zdobytą na warszawskiej Politechnice wiedzę, by produkować dla bojowników granaty czy koktajle Mołotowa i naprawiać broń. Był członkiem ŻOB-u i uczestnikiem powstania w getcie, gdzie podzielił los ponad setki bojowników zbiorowym samobójstwem w bunkrze przy ulicy Miłej 18, razem z przywódcą powstania Mordechajem Anielewiczem. 9 listopada 2017 r. ulica została nazwana imieniem Leona Rodala, który również uczestniczył w powstaniu w getcie, lecz z ramienia prawicowego Żydowskiego Związku Wojskowego.
Ciężko znaleźć odpowiednie słowa oddające cynizm rady, która podjęła decyzję w tej sprawie. Zarówno Marek Edelman, jak i Leon Rodal w pełni zasłużyli na upamiętnienie w przestrzeni miejskiej, ale nie powinno się to odbywać kosztem pamięci o ludziach wyrażających poglądy odmienne od aktualnej władzy. Niestety wątpię w autentyczność i dobre intencje osób powołanych do dekomunizacji Warszawy, rzekomo wyrażające uznanie wobec nowych patronów. Dużo silniej dostrzegam tu ironiczną kompensację, polegającą na podmienieniu poprzedniego patrona na postaci o znaczących biograficznych punktach zbiegu i tym samym pochodzeniu, aby zmiękczyć wydźwięk całej operacji, tym samym wytrącając argument w debacie publicznej przedstawicielom organizacji żydowskich czy ich sympatykom oraz odbierając prawo do wyrażenia sprzeciwu.
Oczywiście – podniosą się głosy, że to tylko nazwy ulic; mało kto zwraca na nie uwagę, a przecież istnieją środowiska, które przechowają pamięć o Lewartowskim i Fondamińskim. A jednak, po drugiej stronie ideologicznej barykady istnieją w przestrzeni publicznej jednostki organizacyjne czy obiekty upamiętniające lub nazywane na cześć osób głoszących poglądy ksenofobiczne, często antysemickie, a dowódca wydający rozkaz pacyfikacji wsi i bezpośrednio odpowiedzialny za mord na cywilach zasługuje na upamiętnienie oraz uroczysty pogrzeb państwowy.
Oczywiście byłoby kłamstwem zarzucić władzy, iż odbiera podmiotowość zasłużonym polskim obywatelom odmiennego pochodzenia. Wszak kolejne pokolenia wychowują się przy słowach Jana Brzechwy, z dumą patrzymy na wpływ Stanisława Lema na rozwój światowej literatury science fiction, a w okolicy corocznych obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zaczytujemy się w poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Jest więc w przestrzeni patriotycznego dyskursu miejsce dla Żydów. Z niemałą przykrością jednak można zauważyć, że partia rządząca ma zwyczaj żonglowania tym przyzwoleniem w zależności od tego, czy postawa danego człowieka wpisuje się w jej ideologiczną narrację lub jest jej to najzwyczajniej na rękę. Jeśli tak jest, jej biogram zostaje uzupełniony o wyraźnie wyeksponowany przymiotnik „polski”. Gdy mowa natomiast o komunistach, rewolucjonistach czy osobach skandalizujących, zawsze warto podkreślić odmienność etniczną.
To
był bardzo ważny rok dla Polski – obchodziliśmy setną rocznicę odzyskania niepodległości.
W związku z tym słowo „bohater” pojawiało się w niezliczonych kontekstach. Podniosły
się też liczne głosy na temat potrzeby redefinicji pojęć „wróg”, „obowiązek”
czy „naród”. Wydaje się, że dziś z wielką łatwością niektóre nazwiska i terminy
znów stają się nieostre. Pozostaje nam zachować czujność i nieustępliwość w
obronie najbliższych nam wartości