Opowiedzmy Wrocław - tekst Agnieszki Oszust
Relacje świadków, zdjęcia i przedmioty związane z powojenną historią Wrocławia znajdą się w centrum powojennej historii Wrocławia „Zajezdnia”. O wystawie i relacjach polsko-niemieckich z Juliuszem Woźnym z Ośrodka Pamięć i Przyszłość, rozmawia Agnieszka Oszust.
Gdańsk ma Stocznię, a wrocławianie – zajezdnię przy ulicy Grabiszyńskiej. To miejsce symboliczne.
I dlatego zostało wybrane na muzeum. Tutaj w 1980 roku rozpoczęły się strajki, narodziła się wrocławska Solidarność. Kierowcy zablokowali wjazd do miasta autobusami. Epizod ten utknął i mi w pamięci – w tym dniu stałem na przystanku i czekałem na autobus. Ten nie przyjeżdża, i nie przyjeżdża, a na przystanku coraz więcej ludzi. W końcu domyśleliśmy się, że coś się zaczęło. Że – tak jak w stoczni – u nas też wybuchł strajk. Że walimy w komunę. To był pierwszy i … chyba ostatni raz kiedy cieszyłem się, że autobus nie przyjechał.
W tym samym czasie tutaj, w zajezdni wesoło nie było.
Miejsce zostało otoczone przez ZOMO, trwała wojna nerwów. Potem był wyjazd do Gdańska, żeby potwierdzić zawarte porozumienia. I zaczęło się – karnawał Solidarności. Ludzie uśmiechali się do siebie na ulicach, pokazywali „zajączki”, [czyli dwa place ułożone w znak zwycięstwa]. Mimo wszystko wielu osobom utkwiło w pamięci – i to jest potęga mediów – że w Polsce nastało wówczas piekło. Telewizja PRL-owska zaczęła informować o morderstwach, gwałtach, złe wiadomości wylewały się z teleodbiorników. Informowano widzów, że braki w zaopatrzeniu to wynik strajku, bo warchołom nie chciało się pracować. Ze zdziwieniem stwierdzam, że to odniosło skutek.
I zajezdnia ma być miejscem, które pokaże prawdę o Solidarności?
Nie tylko. Przedstawiamy historię całego powojennego Wrocławia. Mówimy o losach ludzi, którzy przyjechali tu po 1945 roku, o czasach komuny i o Solidarności.
Na początku tej rozmowy poruszył pan wątek wspomnień. To ważne, bo wspomnienia mieszkańców tworzą to miejsce.
Od 2007 roku, kiedy decyzją ówczesnego Ministra Kultury, Kazimierza Ujazdowskiego zaczęły się przygotowania do budowy takiego miejsca, zaczęliśmy zbierać historie, wspomnienia mieszkańców dotyczące Wrocławia. Bardzo niewiele od osób, które przyjechały tu po wojnie już jako dorośli. Mamy głównie wspomnienia od ludzi, którzy w 1945 byli dziećmi. Są to zatem często relacje bardzo specyficzne. Kilkulatek inaczej obiera decyzję o opuszczeniu rodzinnej miejscowości. Nie myśli, że zostawia się za sobą dom, cmentarz na którym pochowani są bliscy, kościół parafialny i całą wspólnotę. Dziecko nie rozumie, że po wyjeździe wyrasta prawdziwa granica i że pewne rzeczy straciło się bezpowrotnie. Wyjazd do Wrocławia przez wielu młodych to była swego rodzaju przygoda, choćby pierwsza w życiu podróż pociągiem. Jednak i te osoby już odchodzą. Wielu świadków, którzy pomagali nam tworzyć to miejsce, już nie żyje. Jednak udało się zebrać około 1000 wspomnień i wiele tysięcy zdjęć, dokumentów i różnego rodzaju pamiątek. Stąd motto tego miejsca „Opowiedzmy Wrocław”. To będzie opowieść o nas samych.
Każda z tego tysiąca historii na pewno była wyjątkowa, ale czy pojawiły się takie, które państwu zapadły najbardziej w pamięć?
Zdecydowanie historia pana Stanisława Grabowskiego. Jego życie to gotowy scenariusz filmowy. Rodzinną kamienicę w Warszawie opuszczał jako 9-latek. Pamięta, że Niemcy już podpalali ten budynek miotaczami ognia. To było po upadku powstania, w którym nie mógł brać udziału – dał słowo honoru matce, że „nie pójdzie do powstania”. A wtedy to coś znaczyło, nawet dla dziecka. Z zazdrością więc tylko patrzył jak jego koledzy biegali z meldunkami pod jego kamienicą. Potem został z matką rozdzielony – on jechał w transporcie do Niemiec. Wagony od góry były zabezpieczone drutem, kolczastym, dorośli wyłamali ten drut i zaczęli z wagonu wyskakiwać. Ktoś wrzucił małego Staszka między wagony i tak wylądował on na torach. Jak to się stało, że koło obcięło mu ręki ani nogi – sam nie wie. Ważne jest, że przeżył i na tych torach znaleźli go – już po niemieckiej stronie – polscy kolejarze. Przechowali go w budce dróżniczej i po kilku dniach powiedzieli: „Warszawiak, wracasz do Generalnej Guberni [ tak mi mówił p. Grabowski]”. Wrzucili go do wagonu, przejechał przez granicę, a tu na peronie czeka na niego jego matka. Wyszła po dziecko, bo dowiedziała się, że przyjedzie chłopiec z Warszawy. Wyszła na peron po obce dziecko, a wróciła z synem. Takich przypadków było jeszcze więcej w jego życiu, tak zresztą jak i w życiu wielu naszych świadków.
A przedmioty? Wspomniał pan o przedmiotach.
Proszę, to milicyjna pałka, którą złożył w kościele św. Klemensa Dworzaka były ZOMOwiec.
Jest i karteczka: „Ja, który nie umiałem powiedzieć nie, proszę o przebaczenie Boga i ludzi. Odtąd wierny Matce Boskiej Przebaczenia”.
Najwidoczniej zrozumiał coś z biegiem czasu. I to taka pamiątka. Może jest na nim jeszcze DNA jakiegoś opozycjonisty. Mamy też sporo votów ofiarowanych do tego kościoła przez osoby prywatne i zakłady pracy. I to jest rzecz, której nie potrafią zrozumieć zachodnie media. W Polsce strajki rozpoczynały się mszą i spowiedzią, a kościół był jednym z bastionów oporu Solidarności. Związki zawodowe w zachodniej Europie zazwyczaj stoją w opozycji do kościoła, w Polsce rozgrywało się to inaczej. I o tym też musimy pamiętać, że to nasza specyficzna droga do demokracji.
Krzyż jest też na budynku od frontu zajezdni.
Bo był bardzo ważny element. Krzyż zrobiony ze świetlówek został powieszony przez związkowców. I wiele osób pytało nas, czy krzyż wróci po odnowieniu budynku na fasadę. Oprawki zostały takie same, jarzeniówki oczywiście musieliśmy wymienić. I krzyż wrócił zgodnie z życzeniem większości osób, które uczestniczyły w strajku.
Może pan przybliżyć historię samego budynku?
Hala zajezdni pochodzi z ostatnich lat XIX wieku. Kiedy hala powstawała, była dużym osiągnięciem inżynierskim. Konstrukcja dachu jest pionierska jak na tamte czasy. I 60% tej konstrukcji udało nam się zachować. Odnowiliśmy też elementy historyzujące, jak na przykład obeliski. Wbrew powszechnemu przekonaniu, obelisk to nie kamień i nie postać. To charakterystyczny wąski stożek i według symboliki egipskiej oznacza obecność boga Ra. Jeśli u bram są dwa takie same stożki, tak jak tutaj, to oznacza, że w tym miejscu mamy bramę do innej rzeczywistości. To trochę symboliczne, bo przekraczając drzwi zajezdni cofamy się w czasie.
Cofnijmy się więc do 1945 roku. Jacy byli ci pierwsi Dolnoślązacy?
Na pewno byli zdezintegrowani. Oczywiście w ramach tej społeczności istniały grupy, które znały się przed wojną, na przykład ludzie z sąsiednich wiosek na Kresach. Co ciekawe ta znajomość czasem nie pomagała. Nie dochodziło do „mieszanych” małżeństw, a jak już się zdarzyły, to chłopcy potrafili przyjechać i rozgonić wesele. Bo: „Jak to? On, z tej wioski, bierze sobie za żonę dziewczynę z naszej wioski? Tak być nie może!”. Było też wiele innych subtelności – jak np. inna gwara, czy słowa wykorzystywane w pieśniach kościelnych. To wszystko trzeba było na początku uzgodnić. To były pierwsze kroki do kształtowania się tożsamości Dolnoślązaków.
I wciąż za sąsiadów wielu miało Niemców.
To nie było tak, że przyjechali Polacy, tupnęli i wszyscy Niemcy na raz wyjechali. Ten czas świetnie opisuje w swojej książce "Obce Miasto. Wrocław 1945 i potem" Gregor Thum. Niemiecki historyk podkreśla, że części Niemców nie pozwolono wyjechać jeszcze przez długi czas. Miasto musiało funkcjonować, ktoś musiał obsługiwać tramwaje, elektrownie, struktury komunalne. Jednocześnie irytuje mnie mit, że na miejsce cywilizowanych Niemców przyjechała dzicz. Po prostu: czym innym jest obsługiwanie tramwaju we Lwowie, czym innym we Wrocławiu. Na tym tle dochodziło do konfliktów, bo czasem Polacy zarabiali mniej niż Niemcy. Tuhm opisuje też, jak wyglądało miasto, że na placu Kościuszki we Wrocławiu wypasano kozy. Pani się uśmiecha, i wiele osób też. Myślą, rzeczywiście dzicz. Ale to czas zaraz po wojnie, ludzie przecież musieli coś jeść. Musieli sobie jakoś radzić, dlatego budowali kurniki w centrum miast czy trzymali trzodę, uprawiali na trawnikach warzywa. Tak samo było w Berlinie.
Dobrze, że mówimy o tych stosunkach polsko-niemieckich. 1945 to nie tylko przyjazd Polaków, ale jak pan wspomniał – systematyczny odpływ Niemców z tych terenów. Czy o nich na wystawie też znajdziemy informacje?
Nie, nasza historia się zaczyna od opowieści o tzw. ekspatriantach. Owszem na wystawie dochodzi do takiego momentu, gdzie spotykają się przedmioty tutejsze, z tymi przedmiotami, które przyjeżdżają, to symboliczny moment tej konfrontacji. Ale jest element o wiele ciekawszy, który czasem jest pomijany przez dziennikarzy. To jest opowieść pana Rudolfa Tauera. Urodził się w przedwojennym Wrocławiu - w Breslau, jako syn Niemca i Polki. W domu panowała zdecydowanie atmosfera polska, on był polskim harcerzem, brał udział 17 września 1939 w ostatniej mszy po polsku kościele św. Marcina. Potem rozpoczęły się szykany, ciężki czas. Do tego stopnia, że w 1945 roku został siłą wcielony do obrony Festung Breslau. Potem zdezerterował, udało mu się uciec. Nastała wyśniona, wymarzona Polska i mówił mi z goryczą, że zaczął był traktowany jako Niemiec, obrywał od Niemców w Breslau jako Polak, a we Wrocławiu – jako Niemiec od Polaków. Pamiętajmy jakie to czasy – zaraz po wojnie. Nazwisko i imię było znamienne. To go dekonspirowało od razu. Mówił, że władze komunistyczne, dokonały tego, czego nie udało się osiągnąć Niemcom, jego koledzy Polacy z tej samej drużyny harcerskiej, wyjechali do Niemiec na niemieckie papiery, mieli dość. On został, ale miał za sobą trudne życie. Takich opowieści jest wiele.
No dobrze, ale ja się uprę tych Niemcach, którzy wyjechali. Co z tymi, co wyjechali. Nie ma dla nich miejsca na wystawie?
My mamy tysiąc opowieści od tych, którzy tu przyjechali. Wie pani ile wspomnień wypędzonych zebrali Niemcy? Milion. Na to szły ogromne pieniądze i ten temat jest w świadomości niemieckiej intensywnie eksploatowany. Tak, że jestem spokojny, jeśli chodzi o pamięć Niemców. Gorzej z naszą pamięcią i po to jest ta wystawa.
Trudno mieć do nich o to żal.
Oczywiście! Nie mam o to pretensji, to ich sprawa. Boli mnie jednak to, że my pogrzebaliśmy pamięć o polskich ofiarach, że ci ludzie nadal są pomijani, a kiedyś pamięć o ich przeżyciach była celowo rugowana ze społecznej świadomości. Proszę pójść na spotkanie Sybiraków przy ulicy Wittiga. W kościele redemptorystów własnymi rękoma stworzyli Golgotę Wschodu - miejsce pamięci o ofiarach komunizmu. Serce boli, jak się na to patrzy, bo to krzyk milionów ofiar.
Gdybyśmy mieli wspominać Niemców którzy wyjechali, trzeba by wspomnieć też o wypędzeniu w styczniu 1945 roku, kiedy gauleiter Dolnego Śląska Karl Hanke, nakazał Niemcom opuścić Wrocław. Miasto jest już prawie otoczone i dopiero wtedy on zezwala na marsz na zachód. 90 tysięcy ludzi umiera na trasie Wrocław – Legnica. Kto ich wypędził i doprowadził do śmierci na mrozie? Zdajemy sobie sprawę, że Polacy weszli do „obcego miasta”, jak pisał Tuhm. Mówimy o tym spotkaniu Polaków i Niemców przy okazji tematu migracji. Wystawa jest o Polakach, którzy tutaj przyjechali tu wskutek wojny i późniejszych decyzji politycznych. To nie jest tak, że Ci którzy przyjeżdżali na przykład z kielecczyzny, wychodzili z puchowych salonów i przyjeżdżali bo na Dolny Śląsk, bo mogli mieć tutaj jeszcze lepiej. Często ich chałupa była spalona. I był wybór - albo próbuję na pogorzelisku odbudować swoje życie, albo wyjeżdżam, bo tam może są gotowe do zamieszkania domy.
Przyjechali tutaj, i też okazało się, że miasto jest zniszczone.
70% miasta było zniszczone. Głównie przez idiotyczny pomysł Hitlera rodem ze strategii średniowiecznej. Jego koncepcja była taka: przechodzi front, a z twierdzy na tyłach wroga wychodzą wierne wojska i odwracają losy wojny. To był straszliwy absurd i przez to Wrocław i Głogów – miasta na linii przejścia wojsk radzieckich zostały tak zniszczone. Pamiętajmy jak trudne były początki życia tutaj. Naturalnie był szaber. O tym też wspominamy na wystawie: opowiemy jak miasto i region był rabowany na różnych poziomach: od indywidualnego, kiedy to cwaniacy przyjeżdżali i grabili na prawo i lewo, po szaber państwowy – na szeroką skalę wywożono stąd cegłę i całe zakłady pracy. Ale Wrocław odżył, miasto dźwignęło się z ruin dzięki jego nowym mieszkańcom. To byli ludzie straszliwie doświadczeni przez wojnę. Zbyszek Nowak, fotoreporter „Wieczoru Wrocławia”, jako dziecko był świadkiem powstania w getcie w Warszawie, widział Powstanie Warszawskie, potem przyjechał z ojcem na Dolny Śląsk, a tu zastały ich przygotowania do obrony Festung Breslau. Jako kilkulatek uczestniczył w tym marszu śmierci, o którym już wspomniałem. Doszedł zimą do Sudetów. I mówi, że jak wrócił do Wrocławia, widział wiszące na jakiejś kładce zwłoki niemieckiego żołnierza. Na nikim nie robiło to wrażenia. Pamiętajmy, że po wojnie w gazetach przez pewien czas słowa Niemiec i Niemcy pisało się z małej litery.
Kiedy to się zmieniło? Od kiedy jesteśmy lepszymi sąsiadami?
Wybaczenie jest jedyną drogą do budowania sąsiedztwa. Droga, którą poszedł kardynał Bolesław Kominek była chyba jedyną. To był kapitalny fundament do rozmowy. List nie składał się z jednego, popularnego zdania „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. W tym liście jest streszczona cała historia Polski i nie pomija on wydarzeń tragicznych. Ale jest też mowa o tym, że były momenty dobre, długie okresy, kiedy to współżycie układało się znakomicie. Nie zawsze o tym pamiętamy, ale przez setki lat to była granica, która się nie zmieniała. Na wschodzie szła w różnych kierunkach, a tutaj w czasach renesansu czy baroku było w miarę stabilnie. Ten list to jest rzeczywiście jest coś nieprawdopodobnego. Szkoda, że wokół niego natychmiast zaczęła się gra polityczna. Niemiecki kościół katolicki, moim zdaniem, nie stanął na wysokości zadania, po stronie polskiej było duże rozczarowanie reakcją niemieckich hierarchów. Lepiej w tej sytuacji znaleźli się protestanci, może dlatego, że kościół katolicki nie czuł się reprezentantem całego społeczeństwa niemieckiego? Faktem jest, że to socjalista niemiecki Willy Brandt ukląkł w roku 1970 przed pomnikiem ofiar getta, natomiast PRL-owski rząd natychmiast po ogłoszeniu listu rozpoczął oskarżanie strony kościelnej o zdradę . Głośno mówi się o tym, że prymas Wyszyński sprzedał się za marki. Były sugestie, że biskupi sprzedali sprawę polską, że nie mieli prawa. Myślę jednak, że Polacy jako ogół chyba jednak zrozumieli ten gest wybaczenia i go zaakceptowali.
Ten moment styku polsko – niemieckiego, pierwsza próba przebaczenia będzie na wystawie. Są jeszcze takie elementy, kiedy ta relacja się pojawia?
Otwarcie mówimy też o pomocy, jakiej Polsce dostarczali mieszkańcy zachodu – przede wszystkim z Niemiec. Jest oryginalny samochód ciężarowy, który dostarczał Polakom paczki. I nie ma cienia wątpliwości, że wielu Polaków bardzo to docenia. Do dziś. Może to będzie jeden z mostów porozumienia. Liczymy, że odwiedzą nas wycieczki z Niemiec, ale też z Czech, Szwecji czy Francji.
I oczywiście wrocławian. Dziękuję za rozmowę.
Centrum Historii Zajezdnia otwiera się 16 września 2016 roku. W odrestaurowanym budynku, pokazane będą losy regionu Dolnego Śląska po 1945 roku. Ceny biletów 10 zł normalny, klasy do 30 uczniów – 30 zł, rodzinny – 25 zł