Miasto nie na zawsze - tekst Agnieszki Oszust
Wrocław ma pisarza miejskiego. Został nim Marko Martin, niemiecki eseista i dziennikarz. Posadę objął w kwietniu, na kilka miesięcy, w ramach grantu z Europejskiej Stolicy Kultury. Jak na pisarza miejskiego XXI wieku przystało, teksty publikuje w blogosferze. W rozmowie z Agnieszką Oszust tłumaczy, co pociąga go we Wrocławiu, jacy ludzie go inspirują i jak radzi sobie w pracy bez znajomości polskiego.
„Będę szedł za tym, co dyktuje mi miasto” – mówił pan na pierwszym spotkaniu z wrocławianami, przedstawiając plan pracy na najbliższe miesiące. To się sprawdza? Miasto pana pochłonęło?
- Chyba tak. Nie jestem zobligowany, by pisać na konkretne tematy, więc szukam historii w codziennym życiu. Nawet kiedy nie piszę, pracuję. Widzę ludzi, czasem na ławce w parku, czasem w barze w intymnym momencie i szukam słów, by później to przedstawić w tekście. W pewnym sensie cały czas jestem w pracy, szukam kontekstu. Pośredniczę między tym co widzę i co opisuję.
- Myślałam, że posada pisarza miejskiego, to praca marzenie. A okazuje się, że to zajecie dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Nie traktuję tego jak etatu. Pisanie to pasja, kocham to. Dlatego też zdecydowałem się na to stypendium. Mam spokój i mogę pisać to, co chcę. Nie mam nad sobą instytucji, które wywierałyby na mnie naciski. Od początku była taka umowa, od razu powiedziałem, że nie będę PR-owcem miasta, programu Europejskiej Stolicy Kultury czy konkretnej instytucji.
- Ma pan jednak i ulubione tematy – na blogu sporo miejsca poświęca pan historii miasta.
- Historia to część teraźniejszości. Zachodni świat zmierzy się z paradoksem – młodzi ludzie mają dostęp do nowoczesnych technologii, używają smartfonów, a na nich Twittera, Facebooka czy Wikipedii, ale nie mają pojęcia o historii. Nie rozumieją, że tym samym oddają prawo do tworzenia jej na nowo, do manipulowania przeszłością. Przykładów jest wiele: polityka Donalda Trumpa czy – bliżej nas – partii Kaczyńskiego albo silnie prawicowych ugrupowań w Niemczech. Młodzi ludzie pytają: ale dlaczego miałbym pamiętać coś, co wydarzyło się przed moimi narodzinami. Czemu miałbym pamiętać okrucieństwa wojny? Dlatego, że te ciemne, okrutne lata sprawiły, że teraz żyjemy w mniej lub bardziej liberalnej teraźniejszości. Historia jest kluczem do zrozumienia aktualnych problemów. Dziwi mnie ignorancja młodych ludzi. Nie ma cenzury, nie ma restrykcji, a oni nie wykorzystują tego zalewu wolnych informacji, kiedy w innych częściach globu ludzie za taką możliwość umierają.
A wrocławianie? Na skali ignoranci jak wysoko się plasują?
- Tu jest inaczej. Biografie wielu mieszkańców tego miasta są fragmentaryczne, bo ich życie w pewnym momencie przewróciło się do góry nogami. Myślę o lwowiakach, którzy przyjechali tu po wojnie, albo o Żydach, którzy wyjechali w 1968. Tutaj też silnie działała dolnośląska Solidarność. I wreszcie – wielu młodych Polaków wyjechało stąd do Wielkiej Brytanii i na własnej skórze doświadczyli, co znaczy być emigrantem. I że wielokulturowe społeczeństwo to nie koniec świata – jak głosi np. Radio Maryja. I ci wszyscy ludzie znów spotykają się we Wrocławiu. Myślę, że mieszkańcy tego miasta mają w genach odporność, chęć stawiania oporu np. wobec manipulacji. Dlatego też wielu młodych ludzi zna historię: swoich bliskich i miasta. Tego jak się tworzyło, zmieniało. Spotkałem tutaj wiele jasnych, żywych umysłów.
A te mniej „oświecone” jednostki? Z nimi pan też rozmawiał?
- Trudno o to, bo najczęściej nie mówią po angielsku. Chociaż tak, zdarzyło się, że ktoś spytał mnie, dlaczego Niemcy zapraszają do Europy terrorystów. Kiedy mu powiedziałem, że wielu uchodźców właśnie przed terrorem ucieka, był zaskoczony. I był jeszcze jeden rozmówca, który próbował mnie przekonać, że Niemcy powrócą, by zająć Wrocław.
- A pan na to…?
- Że przecenia wartość miasta. Oczywiście, to ciekawe miejsce, ale to nie Rio de Janeiro, nie umarłbym za Wrocław.
- Niech zgadnę! On dalej przekonywał, że Niemcy przyjeżdżają tu, wskazują kamienicę i mówią ‘to było nasze”.
- Turyści z Niemiec nie przyjeżdżają tu z zamiarem odebrania Polakom miasta, ale po prostu – by odkryć swoje korzenie. Ja w tych podróżach widzę sporo radości. Niemcy przyjeżdżają, by zobaczyć jak żyli ich bliscy, by spróbować dobrego polskiego jedzenia i – wracają. I jeszcze jedna rzecz jest ważna. Język. Zauważyłem, że wielu młodych ludzi z Polski i Niemiec rozmawia ze sobą po angielsku. Podoba mi się ta koncepcja, bo jest pozbawiona elementu dominacji. Nikt nie mówi – musisz mówić po polsku, albo po niemiecku. Młodzi wybierają trzecią opcję. Jeśli trafiają się we Wrocławiu Niemcy mówiący: „To było nasze”, w jednym mają rację. Było. Wrocław został zniszczony, bo Niemcy rozpoczęli II wojnę światową. I był odbudowany po wojnie przez polskich architektów. Nie ma więc sensu mówić, że to jest nasze, to wasze. Staram się to udowadniać na moim blogu. Niemiecki Wrocław skończył się nie w 1945, ale w 1933. Kiedy rozpoczęły się prześladowania Żydów. Kiedy wciąż było to miasto „pełne kultury”: ludzie chodzili do teatrów do opery, a jednocześnie wyrzucano stąd część społeczeństwa. I wiesz co? Takie obawy, że Wrocław zostanie „odbity” przypominają mi przemowy starszych, samotnych Niemców, tymi z wielkimi piwnymi brzuchami, którzy mówią: „O tak! Teraz ci obcy przyjadą i ukradną nam nasze niemieckie kobiety”.
- Mamy coś wspólnego! Polacy i Niemcy dzielą te same obawy?
- Na pewnym poziomie ignorancji. Ciekawe jednak jest to, że ta bardziej otwarta część społeczeństwa zdaje się nie dostrzegać problemów społecznych. Jest dumna ze swoich poglądów, swojego otwartego umysłu. Jeżdżą na wakacje, segregują odpady, uprawiają sporty. A jednocześnie nie widzą, że ich sąsiedzi nie dzielą tych samych wartości. I nie rozumieją, że jeśli nie posłuchamy żali tych ludzi – czasem paranoicznych, a czasem usprawiedliwionych – to tym samym wpychamy ich w ręce populistów.
- A mieszkańcy Wrocławia walczący ze stereotypami. Kogo pan spotkał?
- Pierwsza myśl: Bente Kahan, czyli dobry duch Synagogi pod Białym Bocianem. To osoba pełna pozytywnej energii, zaraża ludzi radością życia i energią do nowych projektów. Wiele dało mi też spotkanie z historykiem Maciejem Łagiewskim. To osoba klucz do zrozumienia, jak Wrocław radzi sobie z heterogenicznymi elementami miasta. Jego narracja jest europejska, to piękna przeciwwaga do nacjonalistycznego mainstreamu. I jeszcze jeden przykład: niedawno spotkałem tłumacza poezji Max’a Hermanna-Neiseego. Mężczyzna miał może około dwadzieścia siedem lat. Jak go zobaczyłem, osłupiałem. Spodziewałem się delikatnego, wątłego chłopaka, który zamówi kawę z mlekiem sojowym. A na spotkanie przyszedł muskularny, wytatuowany mężczyzna. Który na dodatek ma brązowy pas w karate. I tacy ludzie, pełni pasji do tego co robią, łamiący stereotypy, pomagają mi tworzyć bloga o Wrocławiu.
- Zadeklarował pan, że nie chce być PR-owcem miasta, ale wyraża się pan o Wrocławiu pozytywnie. Zdarza się panu jechać do Berlina i namawiać znajomych do odwiedzin?
- Oczywiście. Gdybym nie był zafascynowany tym miastem, nie przyjechałbym tu na stypendium. Nie jestem masochistą!
- Ale Wrocław nie stanie się drugim Tel-Awiw?
- Och nie! Nawet Berlin nigdy nim nie będzie. W wielu miejscach mieszkam, ale to Tel Awiw jest moim ukochanym miejscem, tam czuję się jak w domu. Mówiąc szerzej: wolę południe od północy. Wiele czynników ma na to wpływ, między innymi kultura, mentalność.
- Tą inną mentalność czuć np. w rozmowach jakie tu pan prowadzi?
- Prawdą jest, że lepiej rozmawia się przy drinku, dlatego wiele rozmów rozpocząłem w barach. Z wieloma wrocławianami trudno się rozmawia za dnia, ale wieczorem, w klubie, to zupełnie inna historia.
- W winie prawda, mówili starożytni.
- W barze siedzisz, rozmawiasz i nagle padają i poważne pytania: czy wierzysz w Boga, no albo – kim jesteś? I mówię, jestem pisarzem miejskim. Wtedy każdy łapie za telefon i sprawdza mnie w Google. Robią wielkie oczy i mówią: „Rany! To rzeczywiście ty!”. Nie ukrywam kim jestem, ale nie lubię też tym się chwalić. Dlatego byłem szczęśliwy, kiedy skończył się etap inauguracyjny. Kiedy zgasły światła i kamery. Wolę obserwować, niż być obserwowanym.
- Myśli pan, że pana praca, może pomóc w zbliżeniu polsko-niemieckim?
- Nie chcę przeceniać swojej pracy, ale myślę, że to jak pracuję, to że rozmawiam z ludźmi, pomaga zrozumieć pewne obawy mieszkańców, intencje, myśli. Jednak jeszcze ważniejszą rolę spełniają tanie połączenia lotnicze czy pociągowe. Takie portale jak Couchsurfing. Zamiast tych spotkań na szczycie, okrągłych stołów, spoconych polityków w za ciasno zawiązanych krawatach, pieniądze powinny iść na takie codzienne zbliżenia Polaków i Niemców.
A spotkanie Marko Martin kontra Wrocław? Pomogło panu odkryć coś w sobie, coś o czym nie miał pan pojęcia?
- Zrozumiałem jak prawdziwy jest ten koncept, że nic nie jest na zawsze. Może to brzmi jak kazanie księdza stojącego na ambonie, straszącego: „nic nie trwa wieczne!”. Ale naprawdę poczułem to w tym mieście. Zrozumiałem, że umierają nie tylko ludzie: umierają też miejsca, całe miasta. To nie to samo miasto co w 1933, czy w 1945. Fascynujące jest bycie częścią tej zmiany i pewna niewiadoma. Może to wszystko zniknie jutro, pojutrze? Zobacz: jesteśmy w Renomie, byłym Wertheim. To tutaj ludzie z SA kontrolowali, by Żydzi tu więcej nie wchodzili. Co się stanie jutro, nie wiemy.
Agnieszka Oszust