drukuj

Białe miejsca pamięci - recenzja Kai Puto

Polsko-niemieckie miejsca pamięci” to ważny i potrzebny projekt. Niestety imponującą pracę badaczy i redaktorów przysłaniają koleiny polskiej narracji historycznej.

Kilkuletnie badania nad pamięcią zbiorową Polaków i Niemców zainicjowane przez Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie zakończyły się publikacją czterech tomów analiz pod redakcją Roberta Traby i Hansa Henninga Hahna. Autorzy opisują symboliczny wymiar topografii (niekoniecznie rozumianej dosłownie) Polski i Niemiec, powołując się tym samym na metodologię wypracowaną przez Pierre'a Norę w słynnych Lieux de mémoire.

Trzeci tom analiz – Paralele – jest konceptualnie najciekawszy: autorzy zestawiają ze sobą miejsca, wydarzenia i postaci, które pełnią w pamięci zbiorowej Polaków i Niemców podobną funkcję. Wychodzą z tego interesujące eseje o Wiśle i Renie, bitwie w Lesie Teutoburskim i pod Cedynią, Gustavie Freytagu i Henryku Sienkiewiczu czy stereotypowej roli kobiety: Kinder, Küche, Kirche vs Matka Polka.

Edukacyjny wymiar publikacji ogranicza nieco autorów: spora część tekstów ma charakter encyklopedyczny. To sprawia, że dla czytelnika polskiego interesujące będą tylko części dotyczące Niemiec i vice versa. Nie jest to winna niestarannej redakcji, a raczej polityk historycznych w krajach europejskich, które wciąż zanadto skupiają się na historiach narodowych bardziej niż regionalnych.

Problem polityki historycznej – i ideologii stojącej za przezroczystą niby „encyklopedycznością” –widać w szczególności w partiach dotyczących historii Polski. Zapoczątkowane przez Pierre'a Norę badania nad pamięcią kulturową mają na celu krytyczną refleksję nad narracją, którą dane grupy społeczne przyjmują za oczywistą i na podstawie której budują swoją tożsamość. Niemiecka historiografia odrobiła tę lekcję już wcześniej, w 1968 roku, kiedy na fali rewolucji obyczajowej zdenacjonalizowano narrację historyczną. Polska historiografia nie odrobiła jej nigdy i wciąż bezrefleksyjnie uderza w martyrologiczne tony.

Redaktorzy martwią się we wstępie, że niektóre zestawienia „mogą czytelnika poirytować”, tak jak esej porównujący niemiecki „Drang nach Osten” i polski mit Kresów. Owszem, poirytowały, ale nie dlatego, że kolonializm niemiecki uważam za zły, a polski za dobry, ale dlatego, że afirmację narracji kresowej, której podjęli się autorzy, uważam za skrajnie niebezpieczną.

Mamy więc w rozdziale Kresy & niemiecki Wschód łąki umajone, przytulne szlacheckie domki i pokorną ukraińską służącą, mamy Wilno „zdobyte przez odważnego i dobrodusznego marszałka Piłsudskiego”, mamy „ukraińskość jako frapujący folklor Rzeczypospolitej”. Mamy frazesy o wielokulturowości, ale ani słowa o ukraińskim ruchu narodowym, ani zdania o żydowskiej mitologii sztetla. Nie ma też krytycznego komentarza: jeśli gdzieś między zdaniami się taki zdarzył, to tylko w kontekście dekonstrukcji literackiego mitu Kresów.

Autorzy odżegnują się od pojęcia „kolonializm”, a okrutne, zapoczątkowane przez Unię Lubelską niewolnictwo nazywają polską misją budowy antemurale christianitatis – przedmurza chrześcijaństwa. „Dyskryminacja” w tomie pojawia się tylko wówczas, kiedy Polska jest jego podmiotem: w XIX wieku, powiadają autorzy, Polska nie mogła nikogo dyskryminować, bo nie istniała (co nie przeszkodziło wpływowemu w austriackim parlamencie Kołu Polskiemu torpedować rozwoju ukraińskich organizacji – takich jak Ruskiej Trójcy –  czy szkół).

Autorzy zaznaczają na szczęście, że postulat trwałości powojennych granic wszedł „na trwałe do polskiej polityki zagranicznej po 1989 roku”, ale już parę stron dalej bezkrytycznie rozpisują się o współczesnej narracji „Kresów jako Golgoty polskości”, powołując się na wypowiedź księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego wiążącą mord polskich oficerów w Katyniu z katastrofą samolotu pod Smoleńskiem. Zaznaczają co prawda, że ta „oryginalna i specyficzna” narracja bliska jest części środowisk politycznych i „wysokonakładowemu dziennikowi »Nasz Dziennik”, ale komentarz to – dla osoby nieznającej polskiego kontekstu – co najmniej zdawkowy.

Podobnie bezkrytycznie autorzy podchodzą do historii PRL. Gdziekolwiek w tomie pojawiają się do niej odniesienia – w tekście mnożą się cudzysłowy. Autorzy dystansują się tym sposobem od „bratniego sojuszu” i „uboli”, sprawiając wrażenie, że przez cały okres istnienia PRL naród jednoczył się w chęci obalenia systemu. Nie postuluję bynajmniej jego wybielania, lecz położenie kresu czarno-białym schematom. Takie przykłady można by mnożyć.

To jasne, że cel publikacji – wzajemne tłumaczenie sobie narracji – musi bardziej skupić się na narracji niż jej krytycznym odczytaniu. To właśnie bezkrytyczna wizja historii Polski dominuje w podręcznikach i dyskursie publicznym. W tym sensie Polsko-niemieckie miejsca pamięci są skuteczną wykładnią polskiego i niemieckiego punktu widzenia.

Skoro jednak nie ma miejsca na wyjaśnienie niuansów czy kontrowersji, które wzbudza polska polityka historyczna – a rodło zdefiniowane jest oszczędnie jako „symbol wielu niemieckich organizacji polonijnych” – dlaczego znalazło się miejsce na ubolewanie, że hymn Polski wykorzystywany jest „przez telewizyjnych showmanów do prowokacji”? Czy nie lepiej byłoby poświęcić kilka linijek na zróżnicowanie „polskiego” czy „niemieckiego” punktu widzenia, czymkolwiek miałyby one być?

Lawina nienawiści, która spłynęła ostatnio na Olgę Tokarczuk za publiczne przypomnienie okrucieństwa pańszczyzny i pogromów ludności żydowskiej pokazuje, jakie konsekwencje może przynieść kontynuowanie martyrologicznej polityki historycznej. Polska nigdy nie wykonała gestu, który położył podwaliny pod powojenny pokój w Europie: nie uderzyła się w piersi. Być może właśnie dlatego w polskiej debacie publicznej dopuszczalne okazują się stwierdzenia[1] , których Europa nie słyszała od czasów nazistowskich.