Pokaz filmu „Lanterna Magica" w gliwickim kinie AMOK - relacja Ady Kiryluk
Na co ja tak właściwie idę? To w końcu film, spektakl, sztuka czy występ iluzjonistów? Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej współfinansująca wydarzenie wspominała o filmie, ulotka zaś o... wszystkim naraz! Że to kino i w dodatku magiczne, że to teatr, a dokładniej Teatr Illuminago, że to pokaz i w dodatku Laterna Magica („Magiczna Latarnia”), że to nauka, nowinki techniczne i historyczne urządzenia. A oprócz tego medium, muzyka, komentarz i mgielne obrazy. Zapowiadano, że to kino z czasów, kiedy nie istniały jeszcze filmy („to co to za kino!?” – pomyśli każdy), że pokażą gwiazdy, że będzie cyrk… Pomyślałam sobie w duchu: cuda.
Co więc zobaczyłam? Ach, działo się na scenie, działo. Ale mimo to
już po wszystkim po wielu z nas chciało jeszcze więcej. Zapowiedzi nie
były przesadzone – w widowisku pokazano całe to spektrum
nieprzewidywalnych atrakcji, które intrygowały w niewielkiej broszurce
informacyjnej.
To właśnie ten niezwykły pokaz – „Magiczne kino – pomiędzy cudem a
nauką” – zaprezentowany został 27 stycznia 2013 w gliwickim Kinie Amok, z
okazji jubileuszu 20-lecia jego istnienia. Znakomity i oczarowujący
występ czteroosobowej Grupy Laterna Magica Ensemble ILLUMINAGO z Hesji w
Niemczech we wspaniały i niecodzienny sposób wypełnił twórczo i
artystycznie dwie godziny zwykłego niedzielnego popołudnia. Przeniósł
widzów w przeszłość, aż w okolice 1880 roku. Pokazał fragment spokojnego
świata, gdzie nieznany jest pęd życia ani pośpiech XXI wieku. Przeniósł
nas w miejsce, gdzie zatrzymanie się nad pięknem i pochylenie czoła
przed sztuką było naturalnym elementem i wyrazem szacunku dla tego, co
niecodzienne i innych niż materialne wartości.
Czas jednak wrócić do tego, co działo się na scenie. Około 150 osób
na sali z niecierpliwością czekało na rozpoczęcie nieznanego. I oto
gaśnie w końcu światło, a główną rolę zaczynają grać przepiękne, stylowe
i antyczne projektory. Włada nimi mistrz przezroczy, Ludwig Maria Vogl,
oraz jego asystent Mervyn Bieniek. Rozpoczyna się spektakl, jakiego
jeszcze nigdy nie widziałam. Spektakl z pięknem w roli głównej...
Co widzę? Dementorzy jak z Harry'ego Pottera! Ale jak to, w XXI
wieku? A nie, jednak nie. Jakieś kształty, jakieś cienie: jak subtelny i
zmysłowy taniec granatowego atramentu wlanego do wody. „Ścierdecznie
witamy” – z zagranicznym akcentem wita zgromadzonych Karin Bienek, która
już do końca pokazu dominuje na scenie i swoimi zabawnymi komentarzami
objaśnia to, co się na niej dzieje.
No właśnie – obrazy. W całej projekcji jest ich bardzo dużo.
Wyświetlane są z przezroczy, latami kolekcjonowanymi i z pasją
gromadzonymi przez Ludwiga Marię Vogla. Jego imponująca kolekcja liczy
aż ok. 3000 egzemplarzy, których niewypowiedzianą wartość określa tylko
jedno słowo: „bezcenne”. A na przezroczach pejzaże. Piękne zimowe i
wiosenne widoki. Oprócz tego melancholijne krajobrazy wsi i morza,
zabawne sylwetki zwierząt oraz komiczne scenki ludzkie, a na nich
postacie ukazujące modę wprost z XIX-wiecznego Paryża. Sami artyści są
również bardzo eleganccy. Karin w długiej, ciemnoniebieskiej sukni,
Ludwig zaś w szykownej kamizelce. Oboje z gracją prezentują epokowe
stroje.
Zupełnie inaczej niż w zwykłym kinie, które znamy, tu co chwilę
rozbrzmiewały brawa, a kolejne „odsłony” spektaklu ubarwione były
dziecięcymi głosikami, pytającymi co rusz „A cio to, a cio to?”, „A to, a
to?”. Zupełnie inaczej niż w zwykłym kinie, tu aktorzy rozmawiali z
nami i to tu my, na „Raz..., dwa..., trzy!”, decydowaliśmy klaskaniem,
co wydarzy się na ekranie. To tu, inaczej niż na podręcznikowej
ilustracji, zobaczyliśmy „działanie” i ruch Układu Słonecznego. To tu
ujrzeliśmy nieustającą gonitwę i próbę wyprzedzania się planet i to tu,
dzięki efektowi mechanicznego przenikania się obrazów, mogliśmy
podziwiać pulsujące i hipnotyzujące promienie słoneczne. Oprócz tego,
jak urzeczeni wpatrywaliśmy się również w śnieg, prószący na tle
pięknego widoku starego, obracającego się (!) młyna. Z tej chwilowej
nostalgii wyrwała nas na powrót Karin, która tym razem wysokim głosem i
zaskakująco dobrą polszczyzną zaśpiewała „Wlazł kotek na płotek”. Jak
się okazało, ku uciesze dzieci, które zamiast braw wtórem podziękowały
jej chóralnym „Miau! Miau!”.
Specjalistami ds. oprawy muzycznej i budowania odpowiedniego
nastroju dźwiękiem są Judith Herrmann i jej asystent – jegomość
fortepian. Wspólnymi siły wypełniają cały spektakl odpowiednimi tonami i
nutami. Raczą słuchaczy brzmiącym tym razem złowrogo „Wlazł kotek na
płotek” i zapierają dech w piersi zatrważającą erupcją wulkanu, która aż
wbija nas w fotele. A to dopiero początek! Po chwili na ekranie pojawia
się śpiący na ziemi żołnierz. Ni stąd, ni zowąd nad jego głową ukazuje
się podgląd jego snu – rzecz niemożliwa nawet w dzisiejszych kinowych
multipleksach… Widownię ogarnia wzruszenie – milkniemy mimo
wcześniejszej ciszy…
Następnie przenosimy się na mszę do ówczesnej Anglii, podczas gdy
projektor rozpoczyna wyświetlanie przypowieści o synu marnotrawnym.
Dowiadujemy się, że niegdyś w Anglii msze były ilustrowane – dziwimy
się, że zaprzestano tej formy, tak bardzo przecież atrakcyjnej.
„Kiedyś, oprócz roli pouczającej – wyjaśnia nam Karin za pomocą
tłumacza, prof. Andrzeja Gwoździa – takie pokazy służyły również celom
edukacyjnym”. Poprzez wyświetlone fotografie podróżnicze przenosimy się
na chwilę aż do samego Egiptu, a stamtąd pod Big Ben, do serca dawnego
Londynu.
Kolejnym i równie hipnotyzującym elementem był pokaz chromatropów –
zmiennych obrazów, barwnych iście jak w kalejdoskopie, wyświetlanych za
pomocą tytułowej „Laterna Magica”. Na koniec wyświetlono „Dance
Macabre” – taniec śmierci, podczas którego zabawne szkielety odtańcowały
przed nami kankana, by za chwilę powrócić do swojego świata.
Aktorzy na nasze gorące brawa odpowiedzieli aż dwoma bisami, które
na dodatek sami mogliśmy wybrać. Jednym z bisów była angielska pieśń o
młodej owczareczce, która ogromnie przypadła nam do gustu. Karin
zaprosiła wszystkich do wspólnego śpiewania refrenu, a słysząc po
drugiej zwrotce nasze niepewne jeszcze głosy, pocieszyła żartobliwie:
„Nie martwicie się. Przy 12. zwrotce będziecie znali to na pamięć”.
Przed kolejnym bisem Ludwig zapytał wszystkich: „Co Państwo by
chcieli?”, na co cała sala, począwszy od kilkuletnich dzieci, na
emerytach skończywszy, jednogłośnie wykrzyknęła: „OBRAZKI!”. I po chwili
naszym oczom ukazały się ponownie niesamowite wizualizacje z
chromatropów.
Po całym pokazie mieliśmy okazję ulżyć swojej ciekawości i tłocząc
się wokół Ludwiga zasypywaliśmy go dziesiątkami pytań. I gdyby nie
konieczność ustąpienia miejsca następnemu pokazowi, tłoczylibyśmy się
wokół mistrza i jego przezroczy pewnie jeszcze przez kolejne dwie
godziny...
Ada Kiryluk