Martin Pollack: „Moje spotkania z Białorusią”
Martin Pollack jest kuratorem programu „tranzyt” podczas Lipskich Targów Książki. Ceniony slawista próbuje zwrócić uwagę niemieckich czytelników na literaturę z Polski, Ukrainy i Białorusi. W eseju „Moje spotkania z Białorusią” opowiada o swoich doświadczeniach z tym krajem.
Moje pierwsze spotkania z Białorusią, z białoruskimi pisarzami, tłumaczami i twórcami kultury to mgliste wpomnienia, które trudno mi umiejscowić w czasie. Myślę, że spotkania te miały miejsce w Polsce, w połowie lat 60., kiedy rozpocząłem tam studia. W trakcie pierwszych lat studiów na slawistyce w Wiedniu z pewnością słyszeliśmy coś na temat literatury białoruskiej, nie sądzę jednak, by była ona przedmiotem oddzielnego wykładu. Czy było jakieś seminarium z tego zakresu? Już nie pamiętam, ja w każdym razie na takie nie uczęszczałem.
Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka, w skrócie BSRR, która istniała aż do rozpadu Związku Radzieckiego w 1991 roku, a przede wszystkim literatura białoruska były nawet dla specjalistów zjawiskiem marginalnym. Tylko niewielu zajmowało się nimi w sposób wnikliwy.To fakt, z którego konsekwencjami mamy do czynienia do dzisiaj.
W Polsce wyglądało to oczywiście inaczej. Obydwa kraje sąsiadują ze sobą i są ściśle związane historią – ale istnieje też wiele dzielących je kwestii. Nie brakuje licznych konfliktów mających swoje korzenie we wspólnej historii, w której przewagę miała przeważnie Polska. Tego Białoruś nie potrafi zapomnieć do dzisiaj. W tym kontekście wspominam często ojca mojego przyjaciela z Anglii, z którym dzieliłem pokój w akademiku w Warszawie. Jego ojciec przybył do Wielkiej Brytanii wraz z polską armią generała Andersa – jako polski żołnierz, w polskim mundurze, który jednak nienawidził Polaków. Był Białorusinem i pochodził z okolic Pińska, który przed wojną należał do Polski. Potrzebowałem wiele czasu, by się jakoś odnaleźć w tych zawirowaniach polsko-białoruskiej historii.
Kiedy w 1967 roku wpadłem na nieco osobliwy pomysł, by nie jechać na święta Bożego Narodzenia do domu, lecz spędzić te dni w małym polskim miasteczku, gdzie nie znałem żywej duszy, wybrałem z do dzisiaj dla mnie nieznanego powodu Augustów – małe, tak wtedy jak i teraz niewiele znaczące miasto w pobliżu granicy polsko-białoruskiej.
W Augustowie poznałem pierwszych Białorusinów, czterech lub pięciu chłopaków mniej więcej w moim wieku. Poznaliśmy się w jakimś lokalu – sądzę, że było to jedyne miejsce w Augustowie, które było otwarte podczas świąt. Mroczna, zadymiona buda, w której nie można było dostać wiele poza wódką, śledziem po japońsku (marynowany śledź – do dziś się nie dowiedziałem, co wspólnego ma to danie z Japonią) i kiełbasą ze smażoną cebulą (obydwa składniki na zimno). Dania, które jak można było sądzić po ich wyglądzie, miały już za sobą niejedne święta za szklaną ladą. My piliśmy wódkę. Po trzeciej czy czwartej butelce moi nowi przyjaciele zaczęli opowiadać o sytuacji białoruskiej mniejszości w Polsce, o różnych przejawach dyskryminacji i wykluczeniu. Ten, kto przyzna się do swej białoruskości – szeptem stwierdził najbardziej rozmowny z nich rozglądając się uważnie dookoła, chociaż byliśmy jedynymi gośćmi w lokalu – ten jest szykanowany przez urzędy, w ogóle kultura białoruska jest tłumiona na każdym kroku. Pozostali przytaknęli i spoglądali smętnie w kieliszki. Dla mnie było to niezwykle intrygujące.
Jakieś dwadzieścia lat później – sytuacja mniejszości w Polsce wyraźnie się poprawiła, obecne były białoruskie gazety i czasopisma, które na to miano zasłużyły, wydawnictwa, festiwale i wiele więcej – wtedy poznałem w Warszawie ambasadora literatury białoruskiej w Polsce, Sakrata Janoviča. Głośny, rosły mężczyzna, o przyjaznych i prostych rysach twarzy, mistrz krótkiej prozy, niewielkich szkiców literackich i krótkich opowiadań, których akcja często rozgrywa się w jego małej ojczyźnie, w okolicach Białegostoku. Tam, w swojej rodzinnej wsi Krynki, Janovič stworzył centrum kultury białoruskiej, nazwane skromnie Willą Sokratesa. To wspólne dzieło jego i malarza, Leona Tarasewicza, również dumnego ze swego białoruskiego pochodzenia. Od ponad dziesięciu lat w Krynkach ukazuje się „Annus Albaruthenicus“, rocznik zawierający rozprawy, fragmenty prozy, wiersze i recenzje – doskonały przegląd twórczości białoruskich pisarzy i intelektualistów. W ogóle Polska od lat funkcjonuje jako ważny punkt i pośrednik literatury białoruskiej – w polskich czasopismach i wydawnictwach ukazują się liczne tłumaczenia najnowszych białoruskich dzieł, a polska prasa informuje obszernie o wydarzeniach po drugiej stronie granicy, co spotyka się z żywą i osobliwą reakcją białoruskich urzędów. Na przykład korespondent „Gazety Wyborczej” – tytułu o zasięgu krajowym, Andrzej Poczobut – w języku białoruskim: Andrej Pačobut, pochodzący z prowincjonalnego miasta Grodno, położonego u zbiegu trzech granic – białoruskiej, litewskiej i polskiej, został z powodu swoich krytycznych raportów w 2011 roku aresztowany i skazany na wieloletni pobyt w więzieniu z zawieszeniem wyroku na dwa lata. Poczobut nie dał się jednak zastraszyć i nadal wysyła informacje ze swojej ojczyzny.
Od czasu rozmowy z Janovičem wykorzystywałem każdą nadarzającą się okazję, by spotkać się z białoruskimi pisarzami – w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, w Sejnach, Lwowie, Berlinie, w Lipsku. Trzeba dodać, że nigdy nie udało mi się nauczyć języka, z czego do dzisiaj czynię sobie zarzut. Spotkań w Austrii nie mogę sobie przypomnieć – tam Białoruś wydaje się jeszcze odleglejsza, niż w Niemczech. W tym miejscu chciałbym złożyć wyrazy uznania pod adresem „Literatur und Kritik“ za to, że stwarza mi – albo jeszcze lepiej mówiąc: nam – Thomasowi Weilerowi i mi, okazję do zaprezentowania niniejszego zbioru (bez Thomasa Weilera nigdy by się to nie udało!).
Wydaje mi się, że to był Lipsk – tam poznałem Valžynę Mort – młodą, ładną, delikatną poetkę o niewiarygodnie silnym, oryginalnym i przekonującym głosie – bez wątpienia jeden z największych talentów współczesnej literatury białoruskiej. Tomik jej wierszy „Tränenfabrik“ (tytuł oryginału „Factory of Tears” – przyp. tłum.), wydany przez wydawnictwo Suhrkamp, odbił się w obszarze niemieckojęzycznym szerokim echem. Obecnie Valžyna mieszka w USA i pisze, przynajmniej częściowo, po angielsku. Podczas naszego pierwszego spotkania młoda poetka krytykowała postawę większości zachodnich krytyków, którzy we wszystkim, co wyszło spod pióra białoruskich pisarzy, a nawet poetów, doszukiwali się przede wszystkim politycznych treści i krytyki systemu Łukaszenki. Valžyna uważała to za wielkie nieporozumienie – a także niesprawiedliwość względem autorów. To nie do przyjęcia, że bez pytania przypisano im rolę komentatorów politycznych czy ideologów. – Ten, kto czyta nasze teksty wyłącznie z takiej perspektywy, ten pozwala, by wiele umknęło jego uwadze – powiedziała uśmiechając się smutno.
Wtedy też poznałem poetkę Volhę Hapiejevą i Andreja Chadanoviča, także znanego poetę, artystę performance’u, ale również eseistę i tłumacza. Fakt, iż większość pisarzy białoruskich jest także tłumaczami, wynika ze specyficznej sytuacji literatury białoruskiej i jej uwarunkowanej politycznie izolacji. Andreja spotykałem potem wielokrotnie – w Polsce, w Niemczech, na Białorusi. Dopiero co przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” – jednym z najważniejszych źródeł, z których czerpię informacje dotyczące sytuacji na Białorusi, represji, ale także na temat sceny literackiej, najnowszych publikacji i dyskusji – mądry wywiad, w którym wzywa on swoich kolegów, by przytłaczającą sytuację polityczną traktowali z ironią. „Śmiech pomaga przetrwać” – stwierdza w wywiadzie Andrej. Swoim znajomym, którzy ze zrozumiałych przyczyn obawiają się represji, powtarza on często: jeśli się kogoś obawiacie, to należy go sobie przedstawić w jakiś śmieszny sposób, tak jak czyni to Harry Potter używając swojego zaklęcia riddikulus. „Wtedy nawet Łukaszenko okazuje się zwykłym klownem, którym w rzeczywistości jest, a nie przerażającym Lordem Voldemortem”.
Białorusini postrzegają samych siebie jako raczej pozbawionych rewolucyjnych skłonności, za to zamkniętych w sobie i melancholijnych. To całkiem możliwe, ja jednak wielu z nich poznałem jako ludzi pełnych humoru – na przykład Valžynę Mort, czy Andreja Chadanoviča, traktującego humor nawet jako rodzaj broni politycznej, albo pisarza, artystę i wydawcę – Zmiciera Višnioŭ, jedną z czołowych postaci młodej, niezależnej literatury na Białorusi. Zmiciera poznałem po wykładzie w Mińsku, na który zostałem zaproszony przez tamtejszy Instytut Goethego. Zmicier natarł na mnie niczym trąba powietrzna, zalał potokiem słów w wielu językach jednocześnie – niemieckim, angielskim, białoruskim, polskim, przy czym pozornie bez większego wysiłku przeskakiwał z języka na język. Ciągle się śmiał, dziko gestykulował i wciskał mi jeden kieliszek wina za drugim. Dość szybko zakręciło mi się w głowie od tych językowych i tematycznych harców, ale wydał mi się wesołym, mądrym, a także dowcipnym człowiekiem. W Lipsku ma się w tym roku ukazać tłumaczenie pierwszej książki Višnioŭsa, „Das Brennesselhaus“ (tytuł oryginału „Замак пабудаваны з крапівы” – przyp.tłum.). Pozostaje mieć nadzieję, że spotka się z należytą uwagą.
Tego należy życzyć całej literaturze białoruskiej. Wreszcie. Czas już najwyższy. Niniejszy zbiór może zaoferować naturalnie tylko niewielki, subiektywny wycinek, kilka przykładów, fragmentów, które – miejmy nadzieję – będą w stanie obudzić ciekawość i apetyt na więcej.
Martin Pollack
Tłumaczenie: Kinga Zielińska
„tranzyt” to wspólny projekt Lipskich Targów Książki, Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz Fundacji Roberta Boscha we współpracy z Fundacją Rinata Achmetowa „Rozwój Ukrainy”, Allianz Kulturstiftung, Lwowskim Forum Wydawców oraz lipską filią Instytutu Polskiego w Berlinie. Program koordynuje menedżer kultury Kateryna Stetsevych.