drukuj

Ty też jesteś „made in Bangladesh” - relacja Sabiny Kowalczyk

Teraz wszyscy jesteśmy „Made in Bangladesh– radykalne oświadczenie rozbłysło wielkimi literami na ekranie. Zapadła cisza. Potem ciemność. I wreszcie salę Teatru Nowego wypełniły gromkie brawa. I ja radośnie klaskałam. Jeszcze do tego momentu byłam zachwycona.

Taniec „ludzkich maszyn

Zaczęło się subtelnie. Najpierw widzowie mieli okazję oglądać nagrania różnych epizodów z „życia” fabryki wyświetlane na scenie. Tu ktoś biegnie, tam zszywa elementy stroju, gdzie indziej kobiety składają ubrania... Wreszcie kończy się zmiana, robotnicy (a w zasadzie robotnice, bo pracownicy fabryk tekstylnych w Bangladeszu to w 80% kobiety) wychodzą pokornie, rządkiem z pomieszczenia, a w tym samym czasie na scenę wkraczają równie pokornie i rządkiem tancerze. Można powiedzieć, że proporcje plus minus zostały zachowane  – zespół składa się z dziewięciu kobiet i zaledwie trzech mężczyzn.

Barwne tradycyjne sari u pań, panowie ubrani raczej w stylu zachodnim (zwykłe koszule, spodnie). Najpierw stoją w rzędzie, później ich „kompozycja” rozprasza się, wreszcie ubrania i ciała wirują w szaleńczych obrotach. W tle pojawiają się: a to  igły maszyn do szycia, imitujące pracę, a to portrety kolejnych aktorek, przy których pojawiają się hasła typu: „Jestem molestowana w pracy”, „Już dawno nie otrzymałam wynagrodzenia”, „To ponad moje siły”, a to zdjęcia martwej pary wyłaniającej się spod gruzów, oplecionej pajęczyną rąk i nóg. To ostatnie to aluzja do jednej z największych współczesnych tragedii spowodowanych wadami architektonicznymi –  24 kwietnia 2013 r. w okręgu administracyjnym Bangladeszu, Szabhaju, doszło do zawalenia się ogromnego budynku – Rana Plazy, w którym znajdowało się m.in. kilka fabryk tekstylnych – zginęło wówczas ponad tysiąc osób, drugie tyle zostało ciężko rannych. Wizualizacjom towarzyszy tupot nóg tancerzy pracujących coraz szybciej, wybijających wciąż bardziej niepokojące staccato. Z czasem dochodzi także praca rąk. Zdumiewa coraz większa prędkość wykonywania mechanicznych ruchów. Zachwyca nieskazitelna dykcja aktorów, wypowiadających zbitki bezznaczeniowych zgłosek, „terkoczących”, „zgrzytających”, „postukujących” w szaleńczym rytmie wyobrażonych maszyn.

Wszyscy uwięzieni w rutynie – wykonują wciąż podobne ruchy, nie mogą przed tym uciec. Jak w najgorszym koszmarze. Kakofonia dźwięków – ludzkich głosów, tupotu stóp oraz silników aut i klaksonów wyjących coraz rozpaczliwiej narasta. Czas odmierza męski głos wydobywający się z głośników –  odlicza bezlitośnie kolejne etapy katorżniczej pracy – one, two, three, one, two, three. Tancerze coraz bardziej zmęczeni. Mimo wszystko ostatkiem sił, ukazując trud życia zarówno pracowników fabryk tekstylnych, jak i artystów w Bangladeszu (bo wszyscy występujący w spektaklu pochodzą z tego kraju), z przylepionymi uśmiechami informują fałszywie co jakiś czas widzów: Yes, we are happy! Wszystko razem niesamowite, męczące, przyprawiające o zawrót głowy i dające do myślenia.

Publiczność porusza się niepewnie w fotelach. Swędzą otarcia odzieży, a metki wpijają się złośliwie w ciało, szydząc – może i my jesteśmy Made in Bangladesh owocem potu i nierzadko krwi opłacanych słabo bądź w ogóle  robotników?  A każdy z nas przyszedł taki elegancki, tak dbający o siebie. Przecież w teatrze trzeba się jakoś pokazać.

Spektakl trwa dokładnie godzinę i osiem minut – taka informacja wyświetla się na ekranie. W tym czasie przeciętny robotnik/robotnica fabryki tekstylnej zarobił/a ok. 0,34 €.

Przyciasne pytania, trudne odpowiedzi

Po spektaklu nastąpiło spotkanie z twórcami widowiska i gośćmi zaproszonymi na rozmowę. Krzesła zajęli: reżyserka Helena Waldmann, jej współpracownik w zakresie choreografii – Vikram Iyengar, dziennikarz Max Cegielski, tancerka i choreografka Edyta Kozak. Na widowni  zaś siedzieli wykonawcy: tancerze Masum Hossain, Hanif Mohammad, Bishwazit Sarkar oraz tancerki –  Munmun Ahmed, Shammy Akter, Shareen Ferdous, Urme Irin, Mela Lamiya, Trina Mehnaz, Tumtumi Nuzaba, Shoma Sharmin, Labonno Sultana. Dwie z nich zajęły później miejsca przy rozmówcach, ale do głosu doszła, na krótki czas zresztą, tylko jedna z nich (wspomniała o  niepewności zarobków artysty w Bangladeszu, po czym szybko zamilkła). Całość poprowadził dramaturg Teatru Nowego – Piotr Gruszczyński. Zawsze obawiam się tego typu rozmów, bo zwykle wychodzę z nich rozczarowana. Niestety, tak było i tym razem.

Początek był obiecujący. Reżyserka opowiadała o kulisach powstawania przedstawienia, współpracy pracowników fabryki i tancerzy w tworzeniu spektaklu, pierwszym pomyśle stworzenia go (w czasie wizyty w Bangladeszu zaintrygowały ją ściany, jak się później okazało, fabryk tekstylnych, które postanowiła zwiedzić). Stanowczo stwierdziła, iż w obecnych czasach liczy się nie jakość, a ilość, co przekłada się na to, że dzisiaj właściwie każdy z nas może się czuć bardzo ,,made in Bangladesh”, a więc spektakl ma charakter uniwersalny. Wspomniała przy tym o tradycyjnym, opartym na mitologii, indyjskim tańcu khatak, który stał się podstawą do scenicznych ruchów aktorów.

I niestety to taniec zdominował rozmowę, w której prym wiedli Waldmann i Iyengar. Na nim skupiły się pytania i odpowiedzi. Zabrakło głębszej dyskusji na temat stosunków społeczno-ekonomicznych w Bangladeszu, odwołania do naszych realiów i wreszcie rozmowy o spektaklu jako takim. Padły pytania ze strony publiczności, na które odpowiedziano dość wymijająco. I choć Cegielski zwrócił uwagę na  politykę firm Nike i Adidas (podobno ta pierwsza swym robotnikom płaci pensje poniżej stawki minimalnej), jego słowa ostatecznie zaginęły w morzu banałów, tworząc wrażenie, że mimo wszystko nędza Bangladeszu jest tematem tabu.

Najciekawsze, celne i ważne pytanie padło na koniec ze strony Kozak: ile zarobili tancerze pracujący nad spektaklem, biorąc pod uwagę fakt, że w ich rodzimym kraju często nie dostają w ogóle wynagrodzenia za ciężką pracę? Publiczność wstrzymała oddech, na twarzach samych tancerzy pojawiły się nietęgie miny, zaś Waldmann po chwili namysłu przyznała, iż wynagrodzenia dla pracowników okazały się dla niej niemałą zagwozdką. Dostała bowiem sugestię, że ma im zapłacić więcej niż przeciętnie dostają w Bangladeszu, ale mniej niż artystom europejskim, żeby przypadkiem tancerze nie postanowili nie wracać do rodzimego kraju. Odpowiedź była prosta, szczera, ale też mrożąca krew w żyłach. Pojawia się bowiem od razu wątpliwość, czy takie spektakle, mimo niewątpliwej siły przekazu i swoistego piękna, mogą rzeczywiście coś zmienić? Dlaczego tancerze opowiadający o  niedoli rodaków, nie mają szansy sami wyrwać się ze szponów wyzysku?

Sabina Kowalczyk